Krzysztof Bulski
W ostatnich miesiącach można odnieść wrażenie, że wokół morskiej energetyki wiatrowej zapanowała moda na mówienie o „obaleniu mitu tanich wiatraków”. Brzmi to efektownie w nagłówkach, ale niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Przyjrzyjmy się więc faktom.
Po pierwsze – nigdy nie było tajemnicą, że energia z morza jest droższa od tej z lądu. Tak było w momencie, gdy Polska w 2021 r. wpisała offshore do swojej strategii energetycznej, i tak jest dziś. Wystarczy sięgnąć do danych: wówczas koszt wytwarzania energii z farm morskich (LCOE) wynosił ok. 75 USD/MWh, podczas gdy z farm lądowych – ok. 35 USD/MWh. A jednak mimo tej różnicy Polska podjęła decyzję o inwestycji, bo chodziło o coś więcej niż tylko cenę energii.
Bo przecież pamiętajmy, że pionierskie projekty offshore w Europie realizowano przy kosztach rzędu 200 EUR/MWh. Polska czekała, a dzięki temu rozpoczyna budowę swoich pierwszych farm już przy znacznie niższych poziomach kosztowych. Co więcej, w naszym kraju inwestorzy odpowiadają nie tylko za farmę na morzu, ale również za wyprowadzenie mocy na ląd – co podnosi całkowite koszty projektów o ok. 30%. To ważny element, którego nie sposób pomijać w porównaniach międzynarodowych.
Po drugie – ostatnie dwa, trzy lata to czas wyjątkowo trudny dla wszystkich sektorów infrastrukturalnych. Inflacja, skokowe wzrosty stóp procentowych, wojna w Ukrainie, zmiany w polityce USA – to czynniki makroekonomiczne, a nie kryzys technologii. Nic dziwnego, że najmocniej ucierpiały globalne koncerny z największym portfelem projektów i najwyższą ekspozycją na ryzyko. Polska w tym czasie doprowadziła pierwszą fazę inwestycji do etapu realizacji – i to już samo w sobie jest sukcesem oraz ogromną lekcją dla całej branży.
Po trzecie – druga faza projektów będzie musiała udowodnić, że da się wytwarzać energię jak najtaniej. Dlatego inwestorzy intensywnie optymalizują projekty przed aukcjami, aby zaoferować jak najniższy strike price.
I wreszcie najważniejsze: offshore nigdy nie miał być źródłem „najtańszego prądu”. Miał być źródłem strategicznym. To sektor, który tworzy przemysł, miejsca pracy, daje stabilny profil generacji wśród odnawialnych źródeł energii i realnie zmniejsza zależność od węglowodorów. Krótko mówiąc – to inwestycja w bezpieczeństwo i niezależność, a nie w chwilową promocję na rachunku za prąd.
Tymczasem w przestrzeni publicznej coraz częściej pojawiają się też slogany o „100% polskim wiatraku”. Brzmi to pięknie, zwłaszcza w telewizyjnych dyskusjach, ale znowu – z rzeczywistością ma niewiele wspólnego. Owszem, udział polskich firm w łańcuchu dostaw sięga już dziś ok. 60%. Ale wiele kluczowych elementów nadal pochodzi z zagranicy, a polska flota offshore praktycznie nie istnieje. Jeśli więc chcemy poważnie mówić o roli Polski w tym sektorze, powinniśmy rozmawiać o tym, co można zbudować, jakie są bariery, a nie opowiadać bajki o „w pełni polskim wiatraku”.
Dlatego zamiast powtarzać hasła – usiądźmy do stołu. Zaprośmy przedsiębiorców, którzy na co dzień budują ten sektor w Szczecinie, Gdańsku czy innych ośrodkach. To oni najlepiej wiedzą, jakie są realne możliwości i gdzie Polska może stać się europejskim liderem, a gdzie wciąż mamy sporo do nadrobienia.
Morska energetyka wiatrowa to nie mit i nie „taniocha”. To strategiczny wybór, który – jeśli go nie zmarnujemy – stanie się filarem polskiej transformacji energetycznej i przemysłowej na najbliższe dekady.