W Polsce temat local content wraca jak fala, która nigdy nie uderza do końca. Po latach deklaracji i obietnic „dobrej zmiany w łańcuchach dostaw” rząd wreszcie w październiku powołał Zespół ds. Udziału Komponentu Krajowego. To inicjatywa potrzebna i godna pochwały, ale jednocześnie wyraźnie spóźniona. Światowa branża wiatrowa dawno wyszła poza etap lokalnych ambicji. Dziś to już nie konkurencja firm, lecz pełnowymiarowa gra geopolityczna, w której Europa walczy o przetrwanie własnego przemysłu.
I właśnie tu powinna zacząć się rozmowa. Nie od informacji o kolejnym zespole czy planie, lecz od pytania, czy polski local content nie spóźnił się na moment, w którym można go było zbudować relatywnie tanio i bezkonfliktowo. Dziś to już nie kwestia ekonomiczna, lecz strategiczna. A otoczenie międzynarodowe przypomina bardziej wyścig zbrojeń niż branżową dyskusję, którą w Polsce nadal prowadzimy w trybie “jak to zrobić” i „czy to się opłaca”.
Nieprzypadkowo premier Donald Tusk mówi dziś językiem, który jeszcze kilka lat temu zostałby uznany za gospodarczy nacjonalizm, a teraz brzmi jak mainstream Zachodu. „Żyjemy wśród egoistów, więc nie możemy być naiwni. To świat konkurencji bezwzględnej” – mówi, ogłaszając, że 580 miliardów złotych rocznych zamówień publicznych musi w jak największej skali trafiać do polskich firm. To już nie apel. To polityczny mandat dla MAP i dla całej debaty o local content.
A jednocześnie raporty o europejskim sektorze wiatrowym brzmią jak syreny alarmowe. W analizie ECFR „Last gasp: Securing Europe’s wind industry from dependence on China” czytamy, że europejska branża jest blisko punktu krytycznego. Solar został stracony. Europa była pionierem, miała technologię, fabryki, ambicję – dziś 95 procent paneli instalowanych w UE pochodzi z Chin. Wiatr jeszcze się broni, ale chińscy producenci maszerują naprzód z przewagą, której Europa nie jest w stanie skopiować: bezprecedensową skalą, niskimi kosztami i zbrojoną w państwowe wsparcie infrastrukturą przemysłową. Do tego dochodzi twardy fakt, o którym w Polsce mówi się za mało: Chiny kontrolują dużą część łańcuchów dostaw od rzadkich ziem po magnesy trwałe. Przegrana Europy oznacza nie tylko utratę miejsc pracy, lecz także nową zależność strategiczną: czystą energię na łasce Pekinu.
W tej rzeczywistości pytanie o polski local, staje się pytaniem o to, czy Polska rozumie logikę epoki, w której przemysł jest narzędziem geopolityki.
Local content między protekcjonizmem a naiwnością
Idea „więcej polskiego w polskiej energetyce” jest jak najbardziej słuszna. Problem zaczyna się tam, gdzie intuicja zamienia się w odgórny nakaz. Tymczasem Europa sama wysyła dziś sprzeczne sygnały: z jednej strony broni własnego przemysłu, bada projekty z udziałem chińskich dostawców i dba o strategiczne sektory; z drugiej – pozywa Tajwan w WTO za twardy 60-procentowy próg lokalizacyjny w offshore. Dla Polski powinien to być sygnał: local content musi być mądry. Taki, który przechodzi test realności ekonomicznej, prawnej i technologicznej.
Francja już raz spróbowała narzucić lokalizację top down. Efekt? Najdroższe projekty w Europie, lata opóźnień i przemysł, który zamiast rozkwitać, utknął w regulacyjnych zatorach. WindEurope mówi wprost: lokalizacja „od linijki” podnosi koszty, zabija konkurencję i odstrasza inwestorów.
Brytyjski model pokazuje inną drogę, bo tam presja na lokalną wartość dodaną działa, ale przez inteligentną architekturę bodźców: plany rozwoju łańcucha dostaw, zobowiązania wpisane w procedury CfD czy leasingu obszarów morskich, sankcje za niewywiązywanie się z deklaracji. To regulacje, które mówią: inwestuj, buduj, przenoś produkcję, ale rób to w ramach korzystnej dla gospodarza rynku architektury.
Czas na Polskę?
Energetyka przyszłości to miejsca pracy, kompetencje, fabryki, centra R&D, linie produkcyjne, know-how i technologie, które można skalować i eksportować. Od tego zależy, czy polskie firmy będą montownią, czy graczem.
Tymczasem dziś offshore na Bałtyku dzieje się w świecie, w którym chińskie turbiny są o 30 procent tańsze, Europa broni własnego przemysłu przed „drugim szokiem chińskim”, a geopolityka reguluje ceny, dostęp do komponentów i kierunki inwestycji. Jeśli Polska ustawi local content w trybie „zero-jedynkowym”, łącząc tajwańską sztywność z francuską nadregulacją, zafunduje sobie trzy problemy: ryzyko sporów handlowych, wzrost kosztów projektów i fałszywe poczucie suwerenności oparte na montowniach z kontenerów.
Z drugiej strony local content polegający na tym, że w Polsce tylko dokręca się śruby do importowanych głowic i magnesów, nie jest suwerennością gospodarczą. Jest podwykonawstwem z biało-czerwoną flagą w tle. Dlatego rozsądna polityka przemysłowa to dziś architektura długofalowej odporności. I tylko w tych kategoriach polski local content ma sens. Nie jako katalog części, które „powinny być polskie”. Lecz jako strategia budowania zdolności kraju do kontrolowania kluczowych segmentów łańcucha dostaw – od stali i kabli po software i dane sterujące turbinami.
Czy local content w ogóle jest Polsce potrzebny?
Bardziej niż kiedykolwiek. Ale tylko pod warunkiem, że zbudujemy go nie jako hasło, lecz jako strategię. Czyli odpowiemy na trzy pytania:
• Które elementy łańcucha dostaw muszą być kontrolowane z Polski lub Unii – w tym software, dane i zdalne sterowanie?
• Jak wymusić realny transfer technologii i inwestycje, a nie pozorowane montownie?
• Jak zabezpieczyć się na wypadek geopolitycznego szoku, w którym dostęp do serwisu, części czy aktualizacji stanie się instrumentem nacisku?
Bez tych odpowiedzi local content jest patriotycznym sloganem. Z nimi może stać się narzędziem suwerenności.
Zamiast puenty
Minister Balczun ma rację, mówiąc, że local content to projekt na dekady i znak, że Polska wychodzi z roli kraju „aspirującego”. Ale o tym, czy naprawdę z niej wyjdziemy, zdecydują nie deklaracje, lecz faktury: to, gdzie za dziesięć lat będą stały fabryki łopat, kabli i magnesów. To, kto będzie właścicielem software’u, który steruje turbinami na Bałtyku. To, czy Polska wejdzie do europejskiej gry o strategiczną niezależność, czy tylko dopnie się do cudzych łańcuchów dostaw.
Local content może być początkiem realnej modernizacji. Szansą na to, żeby offshore na Bałtyku był nie tylko źródłem energii, lecz także nowym, wysokowartościowym przemysłem. Branża marzy o tym od lat. I choć szansa wydaje się spóźniona, to – jak mówi stare powiedzenie – póki piłka w grze, wszystko jest możliwe.
Najważniejsze, by wreszcie zagrać o całą pulę.


